Film jest świetny. Tak jak muzyka - wzbudzająca napięcie i niepokój.
Tak na koniec...jaki morał z tego filmu? Każdy może być wariatem i każdy
ma swoje problemy. I jeszcze jedno. Jesteśmy na tym świecie absolutnie
samotni...nawet gdy mamy towarzystwo.
Szanujmy takie życie, jakie wiedziemy, bo można mieć gorzej ;) Przepraszam, że tak prozaicznie.
Można mieć o miliard razy gorzej, to prawda... wystarczy np. być przykutym do wózka inwalidzkiego. I jak widzę ludzi, którzy są zdrowi, nie głodują i mają co na siebie włożyć i narzekają, że życie jest nudne to chce mi rzygać. Osobiście nie wyobrażam sobie jakie to musi być piekło być niewidomym lub sparaliżowanym. Piekło na ziemi...
Morał jest taki, że nieważne co ci się przydarzyło w tak zwanym wolnym czasie, ostatecznie wracasz do punktu wyjścia, a tym jest regularność życia. Monotonna regularność. Gdzie ludzie dorośli mają ją podporządkowaną pracy, a reszta to tylko dodatek.
No nieźle. Rozsądne i uspokajające tłumaczenie, ale - wybacz - brzmiące jak poradnik dla niewolnika ;) W stylu - "pracuj, pracuj, a garb ci sam wyrośnie"... A wg mnie film jest satyrą, i to satyrą nie byle jaką, bo na światek artystyczny. Czyli na, ogólnie mówiąc, lewicowo-liberalną bohemę Nowego Jorku, ale nie tylko. Czyli - co dodaje przewrotności temu i tak przewrotnemu obrazowi - Scorsese portretuje tu niejako swoje własne środowisko i... siebie. I zdaje się mówić: "Uważajcie, bo artyści i w sumie cała tzw. bohema - ludzie, których podziwiacie i lubicie - to niezłe świry!". Zazwyczaj interesujemy się (jak bohater filmu) jakimś rodzajem sztuki, ale nie myślimy zbyt wiele o tym, skąd się bierze i kim naprawdę są np. aktorzy, których 'lubimy' choć przecież ich nie znamy. I taki też motyw kierował reżyserem, pokazującym drugą, mroczną, jakby odwrotną stronę procesu tworzenia i ogólnie sztuki. Oczywiście, to tylko jedna z warstw filmu, bo można też widzieć w nim parabolę losu człowieka, ale na ten element chyba niewiele osób zwraca uwagę.