"Filmuj morderstwa tak jak sceny miłosne, a sceny miłosne – tak jak morderstwa" – te słowa Alfreda Hitchcocka mocno wziął sobie do serca Sacha Gervasi, który stanął za kamerą filmu opowiadającego
"Filmuj morderstwa tak jak sceny miłosne, a sceny miłosne – tak jak morderstwa" – te słowa Alfreda Hitchcocka mocno wziął sobie do serca Sacha Gervasi, który stanął za kamerą filmu opowiadającego o pionierze suspensu i thrillera psychologicznego. Całe szczęście (dla niego i dla nas) z pojedynku tego wyszedł obronną ręką.
"Hitchcock" jest dramatem z elementami biograficznymi, który w prosty, acz niezwykle efektowny sposób łączy dwie główne płaszczyzny fabularne. Pierwszą z nich jest wątek relacji pomiędzy słynnym reżyserem, a jego żoną; drugim – historia nakręcenia największego, zdaniem wielu, obrazu w bogatym dorobku reżysera – "Psychozy" z 1960 roku.
Na pierwszy rzut oka dzieło Gervasiego przypomina filmową wydmuszkę, ale przeniesienie charakterystycznych tropów z Hitchcockowskiego kinematografu na współczesne pole to nie tylko sztuka dla sztuki i chęć ogrzania się w cieple koncepcji stworzonej przed laty przez geniusza. Sceny nawiązujące niekiedy niemal wprost do tych znanych nam z filmów Hitchcocka są nakręcone z tak wielką pasją i biglem, że ręce same składają się do braw.
"Hitchcock" jest wszakże nie thrillerem i filmową retrospektywą, a przedstawiającym ważny wycinek z życia Alfreda i Almy Reville dramatem biograficznym. Na czym więc zasadza się rzeczony fenomen? Na przedstawieniu codziennego, banalnego suma summarum życia, w którym własne ambicje, marzenia i pasje przeplatają się z frustracją, strachem przed porażką, czy widmem finansowego krachu i to w taki sposób, jak gdyby były to fragmenty najlepszej z opowieści mistrza suspensu.
Gdy słynny reżyser kłóci się ze swoją żoną, wskutek wzajemnych podejrzeń o zdradę, odnosimy wrażenie, że za chwilę, któraś z postaci nie wytrzyma i wetknie nóż między łopatki adwersarza i to aż po sam trzonek. Podobnie jest w przypadku jeszcze kilku znakomicie wyreżyserowanych scen, bo Gervasi trywialne czynności, takie jak czyszczenie wody w basenie, ukazuje jak w kadrach z najlepszych Hitchcockowskich kryminałów.
Wykorzystuje do tego wspaniałą, charakterystyczną dla tego kina muzykę, montaż, zdjęcia i rzecz jasna kapitalną grę aktorską. Helen Mirren wykreowała w pełni przekonującą postać znoszącej w pokorze megalomanię męża kobiety dostrzegającej upływ i piętno czasu, która już dawno potrafiłaby stać się autonomiczną siłą twórczą, ale z "jakiegoś" powodu tkwi u boku ekscentrycznego geniusza.
Ten z kolei (perfekcyjna i być może oscarowa rola Anthony’ego Hopkinsa) ukazuje całą gamę emocji. Gervasi znakomicie wyczuwa balans, jaki należało zachować między Hitchcockiem-reżyserem i Hitchcockiem-lekko zadufanym w sobie człowiekiem krwi i kości. Obaj wzajemnie się przenikając, kształtują może niezbyt zaskakujący, natomiast bardzo autentyczny wizerunek człowieka-artysty.
To nie wszystko, podczas seansu "Hitchcocka" otrzymamy bowiem bilet za kulisy, wprost na plan filmowy "Psychozy", a także w miejsce walki reżysera i jego żony z producentami, aktorami, cenzorami, a na końcu widzami o to, aby ten niezwykły horror ujrzał światło dzienne (i nocne). Podróż do tych miejsc jest fascynująca sama w sobie i nie wymaga dodatkowej rekomendacji.
Fenomen "Hitchcocka" Gervasiego zasadza się bowiem nie tylko w fenomenalnym oddawaniu klimatu znanego nam z filmów twórcy "Psychozy", "Zawrotu głowy", czy "Człowieka, który wiedział za dużo". Stworzona historia jest bowiem czymś więcej, niż banalnym hołdem złożonym nauczycielowi. To intrygująca, momentami mrożąca krew w żyłach historia o samodoskonaleniu, zaufaniu, akceptacji zastałego stanu rzeczy i miłości – być może odartej ze złudzeń, ale za to nie papierowej. Choć trup nie ścieli się tu gęsto "Hitchcock" porusza i mrozi krew w żyłach nie mniej, niż kąpiel Marion Crane w przytulnym hoteliku Normalna Batesa. Gervasi nie tylko nauczył się Hitchcocka, on go w pełni poczuł.